Znalezienie w Warszawie miejsca, które bez problemu można nazwać kultowym, przesiąkniętym niepowtarzalną atmosferą jest – jeżeli nie niemożliwe – to na pewno trudne. Miesiące dosłownie można spędzić na poszukiwaniu miejsca, w którym chciałoby się spędzać czas. Spędzać podkreślam, nie spędzić. Atmosfera takich miejsc tworzy się niejako sama. Jest o tyleż uzależniona od konceptu samego miejsca (kawiarni, restauracji, klubu) co od ludzi, którzy dla tego konceptu w zadanym miejscu zaczynają bywać. A jeżeli już takie miejsce znajdziecie, z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że w niedalekiej przyszłości miejsce takie zostanie zamknięte. Rynkowość niestety nie sprzyja tworzeniu bywalni i tworzeniu bywalców. Syndrom naszych czasów...
Tu oczywiście należy wspomnieć o niegdysiejszym aspekcie powyższego problemu. Wyglądał on, rzecz jasna, całkowicie inaczej a kult bywalców był szeroko rozpowszechniony. Przedwojenna stolica żyła miejscami, w których chciało się bywać. Jednym z bardziej jaskrawych przykładów, lecz bynajmniej nie osamotnionym jest przykład kawiarni mieszczącej się niegdyś w budynku przy ul. Mazowieckiej 12. Rzecz oczywiście o „Małej Ziemiańskiej”. Stała się ona podówczas ostoją intelektualnego życia przedwojennej stolicy. Jako miejsce spędzania czasu opatrzyli ją sobie artyści, poeci, pisarze a idąc niejako za modą również politycy. Bywalcami „Małej Ziemiańskiej” byli między innymi Julian Tuwim, Jan Lechoń, Franciszek Fiszer, Eugeniusz Bodo, Adolf Dymsza. Ze świata polityki swą obecnością Ziemiańską zaszczycał jeden z bardziej barwnych polityków międzywojnia – Bolesław Wieniawa Długoszowski.
Bywanie w Ziemiańskiej nie było tylko wpadaniem na kawę. To przebywanie godzinami, niekończące się spory, polemiki, dyskusje. Wokół niej toczyło się życie. Ale „bywanie” nie dotyczyło wyłącznie wielkomiejskiego high life’u czy też intelektualnych elit. „Bywanie” było zjawiskiem powszechnym. Nie koniecznie bywanie musiało hołdować wyższym celom. Czasem bywało się by dopilnować interesów bądź po prostu smacznie zjeść. I tak, by daleko nie szukać, zajrzyjmy w sąsiedztwo „Małej Ziemiańskiej” – na ul. Mazowiecką 16 do Baru Pod Wróblem” prowadzonego przez Jana Wachowicza. Bar słynął ze smacznej kuchni i słusznych porcji. Przyciągał klientelę wybornymi flakami i zacnymi pyzami. Bywali tam interesanci Towarzystwa Zachęty Hodowli Koni, bywali rzemieślnicy. Tam ubijano interesy, tam świętowano sukcesy. Ale Bar „Pod Wróblem” swoją kuchnią wabił także sąsiadów z Ziemiańskiej. Wpadali tu w porze obiadu i tamtejsi bywalcy – Słonimski, Fiszer i inni nie mogąc oprzeć się magii „zwykłego” miejsca i wachowiczowej kuchni. Ze swej strony przenosili na wróblowy grunt niedokończone dyskusje, cięte dowcipy, twarde refleksje i zaszczycając nimi „zwykłych” klientów.
A gdzie bywać teraz? Ja cały czas szukam miejsca, ale podejrzewam, że jestem zbyt wymagający...