Dintojra

Historia przedwojennej Warszawy czyli oficjalny kwadrat blatnej chewry

13.11.09

Bar pod Trupkiem

Autor: Kruti

Tuż przed dniem Wszystkich Świętych popełniłem wpis o Cmentarzu Bródnowskim. Wspomniałem tam przelotnie o ważnym miejscu dla praskiego folkloru pogrzebowego - Barze pod Trupkiem. "Pod Trupkiem" to nieoficjalna, ale najpopularniejsza nazwa knajpki położonej niegdyś przy ul. św. Wincentego, niemal vis a vis bramy cmentarnej. Oficjalna nazwa knajpki to "Krańcowa". Było to swego czasu zwyczajowe wręcz miejsce urządzania styp po zmarłych mieszkańcach Bródna, Targówka i Pelcowizny. Miejsce miało swój niepowtarzalny klimat. Nieco mroczny, troszkę szemrany. Ale ostatnie toasty za zmarłego wznoszono właśnie tam. Jeżeli pamiętacie scenę z filmu Vabank II, w której odprawiano stypę po zmarłym Kwincie to właśnie tak wyglądały praskie stypy. Przy piwku, rzewnym tangu, z zakąską i wspomnieniami po zmarłym. To sposób na wyrażenie szacunku.

Stypa, zwana również wśród mieszkańców Pragi syrkiem ujęta została w piosence w taki sposób:

Na Świętego Wincentego
Wprost Cmentarza Bródnowskiego
Piwko się w butelkach pieni
W budce z piwkiem panny Gieni
Po pogrzebie, kto żyw, rusza
Do Gieni na Haberbusza
Tu są zdrówka wszystkich pite
Tych, co odwalili kitę.
I sobie piweczko popija,
Hej, popija! Hej, popija!
Gul, gul, gul, gul, gul, gul,
Gloryja, hej, gloryja, hej, gloryja!

Sam bar po trupkiem tak przedstawił Henryk Grzybowski:


Bar upadł 1967 r. po odebraniu mu koncesji na sprzedaż alkoholu...

9.11.09

Doliniarze warszawscy

Autor: Kruti

Doliniarz czyli kieszonkowiec. Jedna z bardziej popularnych złodziejskich specjalizacji zarówno XIX wieku jak i okresu międzywojnia. Nazwa pochodzi od gwarowego określenia kieszeni jako właśnie doliny. Doliniarstwo było sztuką. Sztuką wymagającą pomysłowości i zręczności. Sztuką nieustannie doskonaloną i ewoluującą, nie pozwalającą sobie na żadne przestoje, a przy tym niezwykle dochodową i jak twierdziła większość „artystów” względnie bezpieczną.

Z doliniarskim fachem miał okazję zapoznać się m.in. kronikarz Warszawy – Bolesław Prus, który tak rozpoczął jeden ze swych felietonów w Kurierze Warszawskim w roku 1885: „Dwa spostrzeżenia zrobiłem powróciwszy z wakcyj. Jedno, że nikt nie umarł z tęsknoty za mną, drugie – że w sztuce anektowania cudzych dóbr, zwanej pospolicie kradzieżą, świat podczas mojej nieobecności dokonał wielkich postępów.”

Doliniarze, w przeciwieństwie do większości specjalizacji, pracowali w tłumie. Tłum im gęstszy tym lepszy. Ulubionymi miejscami były wszelkie środki komunikacji (tramwaj, pociąg, w którym kradzież określano mianem „na mojkę”), place targowe (gdzie najczęściej ofiarą padali przyjezdni chłopi) tudzież wszelkie inne skupiska ludzkie (dość popularne były kradzieże na statkach kursujących po Wiśle, w których specjalizowali się tzw. „pływacy”).

Zasadniczo rodzajów doliniarskiej kradzieży było całe multum. Najpopularniejsze to: „na kosyniera” czyli poprzez rozcięcie torby, kieszeni czy innego pugilaresu; „zza parkanu” – z wewnętrznej kieszeni odzieży, „z dupniaka” czyli z tylnej kieszeni, po „spięciu haka”, czyli po uprzednim odpięciu guzika. Z samego Paryża do Warszawy przyszła moda na kradzież „na zderzenie” czyli potrącenie przy mijaniu, kiedy to zręczny „myśliwy” wyłuskiwał „zecer” czy też „skórę” czyli portfel „zza parkanu”.

Bardzo rzadko doliniarze pracowali sami. Często były to „dublety” (czyli pary) a zazwyczaj większe grupy składające się z samego fachowca, „robiącego ściankę” czyli zasłaniającego, oraz „tycera”, który unosił utarg do meliny. Tam też każdy z członków zespołu otrzymywał swoją „mocię” czyli dolę.

Finezją doliniarzy przerastali tylko kasiarze i farmazoni. W sztuce zręczności nie mieli sobie równych. Zresztą od zręczności palców zależał nie tylko godziwy zarobek, ale też ewentualna przyszłość „na pobycie” (w więzieniu) np. w warszawskim Arsenale. Młodym konikom taki pobyt wychodził często nawet na dobre. Na dobre oczywiście pod kątem złodziejskiego fachu. W więziennych akademiach bowiem można było odebrać bezcenne wykształcenie.

Doliniarze, ci z prawdziwego zdarzenia, dbali o wygląd. Swą fizjonomią nie mogli wzbudzać nawet cienia podejrzeń. Oczkiem w głowie były oczywiście ręce. Zadbane i wypielęgnowane, musiały zapewnić odpowiednią delikatność, czucie i „ślizg”. Nie do pomyślenia były długie paznokcie, które zaczepiwszy się w wewnętrznej kieszeni „frajera” mogły narazić złodzieja na grube nieprzyjemności oraz dość długi „pobyt”.

Szczególną niechęcią do doliniarzy pałał już wspomniany Prus. Zapewne dlatego, że sam w sposób dość bezczelny padł ich ofiarą podczas festynu Wielkanocnego na placu Ujazdowskim. Pisarz w swej antyzłodziejskiej krucjacie nawet chytrze wyliczył doliniarzom mizerność ich fachu opierając się na statystykach policyjnych. Wskazał on, że tylko 18 na 100 unika schwytania, a średni miesięczny zarobek złodzieja to 4 ruble i 29 kopiejek. Sprytnie pominął fakt iż absolutna i bezdyskusyjna większość kieszonkowych kradzieży w ogóle nie widniała w policyjnych statystykach.

Tyleż tej barwnej opowieści. Doliniarstwo to akurat taki fach, o którym każdy coś niecoś mógłby napomknąć. Do czego serdecznie zachęcam.

Zaznaczyć wypada, że jak niemal w każdym szemranym temacie, także i tu podparłem się niekwestionowaną wiedzą, nieocenionego Stanisława Milewskiego.

9.11.09

Zgoda 7 róg Złotej

Autor: Kruti

Z czym kojarzy się ulica Zgoda? Pamiętna karczma, Dom pod Orłami. Czy pamiętamy jednak kamienicę, jedną z nielicznych, które przetrwały masowe równanie stolicy z ziemią, przy ul. Zgoda 1 na rogu Złotej? Przepiękny budynek zazwyczaj tonie w szmatach, plakatach i rusztowaniach. Raz na jakiś czas ukazuje swoje oblicze. W tym budynku przed wojną mieściła się siedziba Kasy Pożyczkowej Przemysłowców Warszawskich. Projekt budynku jest dziełem Stefana Szyllera. Zastanawialiście się kiedyś jak wygląda w środku? Dzięki poniższemu linkowi możecie zerknąć. A jest na czym oko zawiesić.

Polecam odwiedziny tego tematu, gdzie dzięki niejakiemu Hrabiemu Piotrowi :) możecie się zapoznać z wnętrzami budynku: http://fenomenwarszawy.blogspot.com/2009/11/stefan-szyller-kasa-pozyczkowa.html Dziękujemy mości Hrabio :)

Uwierzycie co skrywa centrum Warszawy? Kto się tym zainteresuje...

9.11.09

Warszawska SM

Autor: Kruti

Tak, tak. Spółdzielnie mieszkaniowe to oczywiście nie jest spuścizna socjalistycznej ojczyzny. Chociaż od zawsze jest w pewnym sensie spuścizną samego socjalizmu. Jedną z najstarszych spółdzielni jest bowiem Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa założona z inicjatywy Polskiej Partii Socjalistycznej w 1921 r. Jej twórcami i pomysłodawcami byli między innymi: powojenny prezydent Warszawy Stanisław Tołwiński, ojciec Kazimierza Teodora – Teodor Toeplitz, Adam Próchnik. Początkową i główną lokalizacją kolonii WSM były okolice placu Wilsona.

Tak prezentowały się one w Warszawie zniszczonej:


A tak wygląda to dziś:



Jak widać zmiany urbanistyczne w tych okolicach w porównaniu do czasów minionych nie były drastyczne.

Prace nad pierwszym budynkiem rozpoczęto w roku 1925. W akcie założycielskim pierwszej kolonii budynków napisano: „Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa (…) przystąpiła do budowy pierwszego domu zbiorowego w kolonii robotniczej na Żoliborzu, rozpoczynając akcję społeczną mającą na celu dostarczenie szerokim warstwom robotniczym stolicy zdrowych, wygodnych i nowocześnie urządzonych mieszkań”. Ów pierwszy, dziś już nie istniejący, budynek przy samym placu Wilsona oddano do użytku w roku 1927. Zabudowany obszar WSM powiększał się systematycznie dzięki prężnej pracy spółdzielców i w zasadzie braku kłopotów z finansowaniem inwestycji (a to dzięki licznym pożyczkom Banku Gospodarstwa Krajowego, Komitetu Rozbudowy m.st. Warszawy oraz Banca Commerciale Italiana, którego współtwórca i długoletni członek zarządu Józef Toeplitz był bratem jednego z współzałożycieli WSM).

Do końca lat 30. powstało na Żoliborzu dzięki WSM 9 kolonii mieszkaniowych. Wszystkie poza pierwszą w stylu przynajmniej minimalnie modernistycznym. W trakcie budowy poszczególnych inwestycji dbano także o społeczny rozwój okolicy. Już z pierwszą kolonią powstał Dom Społeczny, gdzie urządzono świetlicę, czytelnię i bibliotekę. Wkrótce powstały także przedszkola, gimnazjum, teatr im. Stefana Żeromskiego, kino Tęcza. Do 1938 r. wzniesiono 24 budynki zamieszkiwane przez 5396 osób.

Jak oceniano to już współcześnie, architektura i urbanistyka osiedli WSM stała na najwyższym europejskim poziomie. Jakość owego „poziomu” można podziwiać do dziś, bowiem poza pierwszą kolonią przy placu Wilsona większość budynków przetrwała historyczne zawieruchy.

Jednakże co najważniejsze i najciekawsze WSM jako prawdziwy produkt, prawdziwej myśli socjalistycznej nie poprzestawała na zapewnieniu robotnikom jedynie lokum. Kładziono bardzo duży nacisk na rozwój tzw. urządzeń ogólnych, które mogły w sposób kreatywny zagospodarowywać wolny czas mieszkańców WSM. Tego typu idee były w ówczesnej Europie niezwykle popularne. I to, co warte podkreślenia, nie tylko w państwach o tradycjach socjalistycznych. Dlatego też na osiedlach WSM pełno było podobnych instytucji: Czytelnia „Żoliborz” przy pl. Inwalidów 10, Warszawska Spółdzielnia Księgarska której udział członkowski wynosił 25 zł, Gospoda Spółdzielcza, której jadłodajnia znajdowała się przy ul. Krasińskiego 10 (i która wyrugowała z żoliborskiego rynku „Społem”), Żoliborskie Koło Kooperatystek. To tylko niektóre przykłady. W jednakowym stopniu co o społecznego ducha dbano zawsze na warszawskim Żoliborzu o zieleń. Tak zresztą pozostało do dziś.

Przedwojenna architektura WSM była na pewno zróżnicowana i ciekawa. Niektóre rozwiązania i projekty do dziś zachowują swoją świeżość. Poniżej kilka przykładów architektonicznej myśli robotniczej.

Mój ulubiony rzut na bloki kolonii VII przy ul. Suzina:


Nie istniejący już dziś Kościół Św. Stanisława Kostki:


Kolonia III:


Budynek I kolonii:


Rzut oka na całą, w większości nie istniejącą już I kolonię:


Przedwojenny plac Wilsona w kierunku Mickiewicza:


Przedwojenny plac Wilsona w kierunku Krasińskiego i parku:


Wnętrze jednego ze sklepów Gospody Spółdzielczej:



Z kronikarskiego obowiązku, za Jerzym S. Majewskim wspomnę jeszcze o krótkiej bazarowej historii okolic Placu Wilsona. Rzecz mianowicie o żoliborski Kercelaku, który powstał tuż po wojnie po zniszczeniu części kamienic I kolonii. Było to miejsce niezwykle gwarne, ruchliwe i popularne wśród mieszkańców Żoliborza. Targowisko zlikwidowano w 1955 r. i na jego miejscu wzniesiono dzisiejsze kino Wisła.

Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa jeszcze przed wojną wybudowała kolonię na Rakowcu, po wojnie zaś na Kole i Mokotowie. W okresie PRL, głównie przez swoje rozmiary, zaczęła tracić swój pierwotny charakter. W 1990 r. z WSM wydzielono WSM Stary Żoliborz, która w bezpośredni sposób miała nawiązywać do przedwojennych tradycji.

Jak wygląda idea WSM współcześnie? Niestety tego ocenić nie mogę. O to wypada zapytać mieszkańców starego Żoliborza. Może któryś z nich się wypowie…

5.11.09

Tata Tasiemka

Autor: Kruti

 

Jak wielkie są związki polityki ze światem przestępczym oczywiście prędko się nie dowiemy. Domyślać się ich można dopiero po latach całych, kiedy na jaw wychodzą niektóre fakty. Jednak i wówczas mówi się właściwe raczej o domysłach niźli o dowiedzionym procederze.

Przedwojenna Warszawa miała również i takie postacie. Mowa oczywiście o osławionym Tacie Tasiemce, nieco na wyrost okrzykniętym polskim Alem Capone. Jak się jednak miało okazać jego wpływy znacznie wykraczały poza możliwości zwykłego gangstera.

Tata Tasiemka, czyli Łukasz Siemiątkowski (1876-1944), swój pseudonim nabył jeszcze za młodzieńczych czasów pracując w przemyśle pasmanteryjnym. Działał w bojówkach PPS zdobywając dla partii fundusze. Z powodu swojej działalności trafił do Cytadeli i skazany został na śmierć. Ta jednak nie nadeszła, nadszedł wcześniej bowiem dzień 11 listopada 1918 r.

Po wojnie (pierwszej) cały czas działał w PPS. Startował nawet w wyborach do senatu, jednak szczytem jego kariery politycznej okazało się stanowisko radnego. Zasłynął jednak nie jako dzielny samorządowiec, ale jako szef gangu na wolskim targowisku – Kercelaku. Gang sprawował „kontrolę” nad handlem i wymuszał opłaty za „opiekę” nad handlującymi, głównie Żydami. Osobiście Tasiemka w biznes mieszał się rzadko, jeżeli już to jako sędzia gangsterskiej dintojry. W jego imieniu zarząd nad procederem sprawował Pantaleon Karpiński – człowiek raczej pozbawiony wszelkich skrupułów. Nie ulega oczywiście wątpliwości jaki charakter przybierał wspomniany zarząd, opieka i kontrola. Nie ulega także wątpliwości zakres i rodzaj stosowanych sankcji. Strumień dochodów płynął do Tasiemki, który część zysków przekazywał partyjnym kolegom.

Poczynania gangu na Kercelaku były tajemnicą poliszynela. Prasa wielokrotnie wspominała o kercelakowej grandzie. Wkrótce społeczność handlarzy postanowiła przedsięwziąć pewne środki. Za pośrednictwem Związku Bezpartyjnych Żydów złożono skargę, która zaskutkowała wszczęciem śledztwa. Już w 1932 r. cała ferajna z Tatą na czele została aresztowana.

Oto zdjęcia aresztowanej bandy:


A tak prezentowali się nasi „mafijni bossowie” (z lewej Tasiemka, z prawej Pantaleon):


Tasiemka jednak już po kilku dniach wyszedł za kaucją. Proces, który toczył się pod znakiem mataczenia i zastraszania świadków zakończył się wyrokami dla całego gangu. Bandzie wymierzono od 1 roku do 5 lat więzienia. Siemiątkowski został skazany na 3, zaś jego totumfacki na 6 lat. Po rozpoznaniu apelacji, karę Tasiemki zmniejszono do lat dwóch. Jak się okazało i ten wyrok był dla Pana na Kercelaku za wysoki. Siemiątkowski bowiem został w nadzwyczajnym trybie ułaskawiony przez Prezydenta Rzeczypospolitej. Czyż trzeba wyraźniejszego dowodu na działania prowadzone poza wzrokiem opinii publicznej?

W trakcie wojny Tasiemka działał w konspiracji. Został aresztowany i przez Pawiak trafił na Majdanek, gdzie zmarł w 1944 r. Zaskakujące? Zapewniam, że nie był to jedyny bohater podziemnej Polski o szemranej przeszłości.

Jego związki ze światem przestępczym zostały dowiedzione, zaś jego kariera polityczna nigdy nie była tajemnicą. Zadziwiające, że mógł liczyć na poparcie kolegów nawet jako już „spalony” bandyta. Świadczyć to może tylko o tym, że jego pozycja w świecie polityki był znacznie poważniejsza niż się powszechnie wydawało.

4.11.09

50

Autor: Kruti

Tylu prezydentów (wszelako pod różnymi postaciami) miała Warszawa. Tzn. miłościwie nam panująca Hanna jest prezydentem numer 50. Początki urzędu prezydenta Warszawy ustala się zwykle na rok 1792. Wcześniej urząd ten określano mianem burmistrza. 217 lat istnienia urzędu daje nam więc średnią „panowania” 4 lata i 4 miesiące na osobę. Wiedząc dobrze, że wielu z nich (głównie ostatnimi czasy) panowało zaledwie po kilka miesięcy dochodzimy do wniosku, że musiało być też kilku, których kadencje trwały znacznie dłużej.

Ale czemuż o liczbach? Po kolei. Ilu mamy prezydentów Warszawy, którym poświęcono place, ulice lub cokolwiek podobnego? Na pierwszy rzut oka trzech. Trzech na pięćdziesięciu. Wynik raczej mizerny. Na pewno zadedykowanie komuś skweru nie jest miarą jego zasług. Może jednak coś zasugerować i wyróżnić postać z szarego tła. Tło jak zwykle przy omawianiu obrazu zostanie pominięte. Przyjrzyjmy się zatem pierwszemu planowi.

Plac Starynkiewicza


Sokrates Starynkiewicz. Właściwie Sokrat Iwanowicz Starynkiewicz. Zasadniczo prezydentem Warszawy nie został nigdy. Przez cały okres sprawowania władzy w mieście, tj. w latach 1875-1892, był jedynie pełniącym obowiązki. Narzucony Warszawie przez władze carskie wzbudzał liczne obawy. Oczywiście głównie w obszarze uznania polskiej autonomii i szacunku dla polskiej sprawy. Jednak Starynkiewicz wykazał się skrajnie różnym podejściem do organizacji życia w Warszawie, niż jego poprzednicy oraz daleko idącym wyczuciem tematu. Nigdy co prawda nie zapomniał o tym z czyjego ramienia został pierwszą postacią Warszawy, jednak miasto pokochał całym sercem i uczynił dla niego wiele.

Lista dokonań Starynkiewicza jest imponująca. Przypomnijmy jedynie niektóre: budowa systemu wodno-kanalizacyjnego, sieć telefoniczna, wybrukowanie ulic, budowa gazowni na Woli, powołanie do życia już wspomnianego Cmentarza na Bródnie. Z perspektywy czasu osiągnięcia oczywiście i jednoznacznie fantastyczne. Ale także współcześni nie odmawiali mu dobrego słowa, cieszył się uznaniem m.in. Prusa i Świętochowskiego. O jego podejściu do miasta najdobitniej świadczy jego działalność po zejściu z urzędu. Cały czas bowiem był do dyspozycji swoich następców i służył im radą, działał w licznych organizacjach, m.in. w Wydziale Tanich Kuchni zajmujących się organizowaniem posiłków dla ubogich.

Ulica Słomińskiego

Drugi wspomniany to Zygmunt Słomiński. Inżynier Warszawy urzędował w latach 1927-1934. W skrócie określa to charakter jego kadencji. Dodatkowo inicjator i orędownik akcji „Warszawa czysta”. Hasło znane do dziś. Dziś jednak nie ma już takiej siły. Słomiński widząc warszawskie problemy z porządkiem, toaletami publicznymi, brakiem śmietników itp. z całkowitą pewnością zakłóca spokój swych szacownych sąsiadów na warszawskich Powązkach.

Rondo i ulica Starzyńskiego


Prezydent, który wymieniany jest niemal bez zastanowienia jako najbardziej zasłużony dla miasta to oczywiście Stefan Starzyński. Z jednej strony apodyktyczny zwolennik rządów Józefa Piłsudskiego, z drugiej zaś wizjonerski zarządca i organizator. Oczywiście także oddany patriota, czego było mu dane dowieść w sposób ostateczny.

Starzyński, mimo iż urząd prezydenta Warszawy objął w okolicznościach nieco kontrowersyjnych w roku 1934, dla Warszawy uczynił niemało. W zasadzie to uczynił dla niej bardzo dużo. 100 tys. mieszkań, 30 szkół, Muzeum Narodowe, renowacja wielu zabytków, modernizacja szpitali i wiele innych.

Dodatkowo był autorem wspominanych już planów budowy metra, budowy trasy N-S i W-Z (to nie był pomysł władz ludowych). W planach miał rozwój przemysłu na Bródnie i Żeraniu – dzielnicach perspektywicznych (to również nie był pomysł władz ludowych), organizację igrzysk olimpijskich w Warszawie (ośrodki sportowe miały powstać na Siekierkach) a w 1944 zorganizowanie w Warszawie światowej wystawy przemysłowej. Tych planów nie zrealizował. Zamiast tego postawiony został przed zadaniem dla prezydenta stolicy najtrudniejszym. Jak z niego wybrnął – oceniła historia.


Warszawa miała 50 prezydentów a tylko trzech zasłużyło na wyróżnienie. Bardzo często w historii prezydenci Warszawy byli po prostu marionetkami. Na samym początku istnienia urzędu – w rękach pruskich, potem napoleońskich, rosyjskich aż do władzy ludowej włącznie. Nie wielu próbowało odciąć sznurki, którymi było poruszane, mimo, iż niektórym zdarzało się sprawować urząd całkiem przyzwoicie. Czy cecha marionetkowości urzędu pozostała do dziś? Odnoszę takie wrażenie.

najlepsze strony
statystyka