Dintojra

Historia przedwojennej Warszawy czyli oficjalny kwadrat blatnej chewry

13.11.09

Bar pod Trupkiem

Autor: Kruti

Tuż przed dniem Wszystkich Świętych popełniłem wpis o Cmentarzu Bródnowskim. Wspomniałem tam przelotnie o ważnym miejscu dla praskiego folkloru pogrzebowego - Barze pod Trupkiem. "Pod Trupkiem" to nieoficjalna, ale najpopularniejsza nazwa knajpki położonej niegdyś przy ul. św. Wincentego, niemal vis a vis bramy cmentarnej. Oficjalna nazwa knajpki to "Krańcowa". Było to swego czasu zwyczajowe wręcz miejsce urządzania styp po zmarłych mieszkańcach Bródna, Targówka i Pelcowizny. Miejsce miało swój niepowtarzalny klimat. Nieco mroczny, troszkę szemrany. Ale ostatnie toasty za zmarłego wznoszono właśnie tam. Jeżeli pamiętacie scenę z filmu Vabank II, w której odprawiano stypę po zmarłym Kwincie to właśnie tak wyglądały praskie stypy. Przy piwku, rzewnym tangu, z zakąską i wspomnieniami po zmarłym. To sposób na wyrażenie szacunku.

Stypa, zwana również wśród mieszkańców Pragi syrkiem ujęta została w piosence w taki sposób:

Na Świętego Wincentego
Wprost Cmentarza Bródnowskiego
Piwko się w butelkach pieni
W budce z piwkiem panny Gieni
Po pogrzebie, kto żyw, rusza
Do Gieni na Haberbusza
Tu są zdrówka wszystkich pite
Tych, co odwalili kitę.
I sobie piweczko popija,
Hej, popija! Hej, popija!
Gul, gul, gul, gul, gul, gul,
Gloryja, hej, gloryja, hej, gloryja!

Sam bar po trupkiem tak przedstawił Henryk Grzybowski:


Bar upadł 1967 r. po odebraniu mu koncesji na sprzedaż alkoholu...

9.11.09

Doliniarze warszawscy

Autor: Kruti

Doliniarz czyli kieszonkowiec. Jedna z bardziej popularnych złodziejskich specjalizacji zarówno XIX wieku jak i okresu międzywojnia. Nazwa pochodzi od gwarowego określenia kieszeni jako właśnie doliny. Doliniarstwo było sztuką. Sztuką wymagającą pomysłowości i zręczności. Sztuką nieustannie doskonaloną i ewoluującą, nie pozwalającą sobie na żadne przestoje, a przy tym niezwykle dochodową i jak twierdziła większość „artystów” względnie bezpieczną.

Z doliniarskim fachem miał okazję zapoznać się m.in. kronikarz Warszawy – Bolesław Prus, który tak rozpoczął jeden ze swych felietonów w Kurierze Warszawskim w roku 1885: „Dwa spostrzeżenia zrobiłem powróciwszy z wakcyj. Jedno, że nikt nie umarł z tęsknoty za mną, drugie – że w sztuce anektowania cudzych dóbr, zwanej pospolicie kradzieżą, świat podczas mojej nieobecności dokonał wielkich postępów.”

Doliniarze, w przeciwieństwie do większości specjalizacji, pracowali w tłumie. Tłum im gęstszy tym lepszy. Ulubionymi miejscami były wszelkie środki komunikacji (tramwaj, pociąg, w którym kradzież określano mianem „na mojkę”), place targowe (gdzie najczęściej ofiarą padali przyjezdni chłopi) tudzież wszelkie inne skupiska ludzkie (dość popularne były kradzieże na statkach kursujących po Wiśle, w których specjalizowali się tzw. „pływacy”).

Zasadniczo rodzajów doliniarskiej kradzieży było całe multum. Najpopularniejsze to: „na kosyniera” czyli poprzez rozcięcie torby, kieszeni czy innego pugilaresu; „zza parkanu” – z wewnętrznej kieszeni odzieży, „z dupniaka” czyli z tylnej kieszeni, po „spięciu haka”, czyli po uprzednim odpięciu guzika. Z samego Paryża do Warszawy przyszła moda na kradzież „na zderzenie” czyli potrącenie przy mijaniu, kiedy to zręczny „myśliwy” wyłuskiwał „zecer” czy też „skórę” czyli portfel „zza parkanu”.

Bardzo rzadko doliniarze pracowali sami. Często były to „dublety” (czyli pary) a zazwyczaj większe grupy składające się z samego fachowca, „robiącego ściankę” czyli zasłaniającego, oraz „tycera”, który unosił utarg do meliny. Tam też każdy z członków zespołu otrzymywał swoją „mocię” czyli dolę.

Finezją doliniarzy przerastali tylko kasiarze i farmazoni. W sztuce zręczności nie mieli sobie równych. Zresztą od zręczności palców zależał nie tylko godziwy zarobek, ale też ewentualna przyszłość „na pobycie” (w więzieniu) np. w warszawskim Arsenale. Młodym konikom taki pobyt wychodził często nawet na dobre. Na dobre oczywiście pod kątem złodziejskiego fachu. W więziennych akademiach bowiem można było odebrać bezcenne wykształcenie.

Doliniarze, ci z prawdziwego zdarzenia, dbali o wygląd. Swą fizjonomią nie mogli wzbudzać nawet cienia podejrzeń. Oczkiem w głowie były oczywiście ręce. Zadbane i wypielęgnowane, musiały zapewnić odpowiednią delikatność, czucie i „ślizg”. Nie do pomyślenia były długie paznokcie, które zaczepiwszy się w wewnętrznej kieszeni „frajera” mogły narazić złodzieja na grube nieprzyjemności oraz dość długi „pobyt”.

Szczególną niechęcią do doliniarzy pałał już wspomniany Prus. Zapewne dlatego, że sam w sposób dość bezczelny padł ich ofiarą podczas festynu Wielkanocnego na placu Ujazdowskim. Pisarz w swej antyzłodziejskiej krucjacie nawet chytrze wyliczył doliniarzom mizerność ich fachu opierając się na statystykach policyjnych. Wskazał on, że tylko 18 na 100 unika schwytania, a średni miesięczny zarobek złodzieja to 4 ruble i 29 kopiejek. Sprytnie pominął fakt iż absolutna i bezdyskusyjna większość kieszonkowych kradzieży w ogóle nie widniała w policyjnych statystykach.

Tyleż tej barwnej opowieści. Doliniarstwo to akurat taki fach, o którym każdy coś niecoś mógłby napomknąć. Do czego serdecznie zachęcam.

Zaznaczyć wypada, że jak niemal w każdym szemranym temacie, także i tu podparłem się niekwestionowaną wiedzą, nieocenionego Stanisława Milewskiego.

9.11.09

Zgoda 7 róg Złotej

Autor: Kruti

Z czym kojarzy się ulica Zgoda? Pamiętna karczma, Dom pod Orłami. Czy pamiętamy jednak kamienicę, jedną z nielicznych, które przetrwały masowe równanie stolicy z ziemią, przy ul. Zgoda 1 na rogu Złotej? Przepiękny budynek zazwyczaj tonie w szmatach, plakatach i rusztowaniach. Raz na jakiś czas ukazuje swoje oblicze. W tym budynku przed wojną mieściła się siedziba Kasy Pożyczkowej Przemysłowców Warszawskich. Projekt budynku jest dziełem Stefana Szyllera. Zastanawialiście się kiedyś jak wygląda w środku? Dzięki poniższemu linkowi możecie zerknąć. A jest na czym oko zawiesić.

Polecam odwiedziny tego tematu, gdzie dzięki niejakiemu Hrabiemu Piotrowi :) możecie się zapoznać z wnętrzami budynku: http://fenomenwarszawy.blogspot.com/2009/11/stefan-szyller-kasa-pozyczkowa.html Dziękujemy mości Hrabio :)

Uwierzycie co skrywa centrum Warszawy? Kto się tym zainteresuje...

9.11.09

Warszawska SM

Autor: Kruti

Tak, tak. Spółdzielnie mieszkaniowe to oczywiście nie jest spuścizna socjalistycznej ojczyzny. Chociaż od zawsze jest w pewnym sensie spuścizną samego socjalizmu. Jedną z najstarszych spółdzielni jest bowiem Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa założona z inicjatywy Polskiej Partii Socjalistycznej w 1921 r. Jej twórcami i pomysłodawcami byli między innymi: powojenny prezydent Warszawy Stanisław Tołwiński, ojciec Kazimierza Teodora – Teodor Toeplitz, Adam Próchnik. Początkową i główną lokalizacją kolonii WSM były okolice placu Wilsona.

Tak prezentowały się one w Warszawie zniszczonej:


A tak wygląda to dziś:



Jak widać zmiany urbanistyczne w tych okolicach w porównaniu do czasów minionych nie były drastyczne.

Prace nad pierwszym budynkiem rozpoczęto w roku 1925. W akcie założycielskim pierwszej kolonii budynków napisano: „Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa (…) przystąpiła do budowy pierwszego domu zbiorowego w kolonii robotniczej na Żoliborzu, rozpoczynając akcję społeczną mającą na celu dostarczenie szerokim warstwom robotniczym stolicy zdrowych, wygodnych i nowocześnie urządzonych mieszkań”. Ów pierwszy, dziś już nie istniejący, budynek przy samym placu Wilsona oddano do użytku w roku 1927. Zabudowany obszar WSM powiększał się systematycznie dzięki prężnej pracy spółdzielców i w zasadzie braku kłopotów z finansowaniem inwestycji (a to dzięki licznym pożyczkom Banku Gospodarstwa Krajowego, Komitetu Rozbudowy m.st. Warszawy oraz Banca Commerciale Italiana, którego współtwórca i długoletni członek zarządu Józef Toeplitz był bratem jednego z współzałożycieli WSM).

Do końca lat 30. powstało na Żoliborzu dzięki WSM 9 kolonii mieszkaniowych. Wszystkie poza pierwszą w stylu przynajmniej minimalnie modernistycznym. W trakcie budowy poszczególnych inwestycji dbano także o społeczny rozwój okolicy. Już z pierwszą kolonią powstał Dom Społeczny, gdzie urządzono świetlicę, czytelnię i bibliotekę. Wkrótce powstały także przedszkola, gimnazjum, teatr im. Stefana Żeromskiego, kino Tęcza. Do 1938 r. wzniesiono 24 budynki zamieszkiwane przez 5396 osób.

Jak oceniano to już współcześnie, architektura i urbanistyka osiedli WSM stała na najwyższym europejskim poziomie. Jakość owego „poziomu” można podziwiać do dziś, bowiem poza pierwszą kolonią przy placu Wilsona większość budynków przetrwała historyczne zawieruchy.

Jednakże co najważniejsze i najciekawsze WSM jako prawdziwy produkt, prawdziwej myśli socjalistycznej nie poprzestawała na zapewnieniu robotnikom jedynie lokum. Kładziono bardzo duży nacisk na rozwój tzw. urządzeń ogólnych, które mogły w sposób kreatywny zagospodarowywać wolny czas mieszkańców WSM. Tego typu idee były w ówczesnej Europie niezwykle popularne. I to, co warte podkreślenia, nie tylko w państwach o tradycjach socjalistycznych. Dlatego też na osiedlach WSM pełno było podobnych instytucji: Czytelnia „Żoliborz” przy pl. Inwalidów 10, Warszawska Spółdzielnia Księgarska której udział członkowski wynosił 25 zł, Gospoda Spółdzielcza, której jadłodajnia znajdowała się przy ul. Krasińskiego 10 (i która wyrugowała z żoliborskiego rynku „Społem”), Żoliborskie Koło Kooperatystek. To tylko niektóre przykłady. W jednakowym stopniu co o społecznego ducha dbano zawsze na warszawskim Żoliborzu o zieleń. Tak zresztą pozostało do dziś.

Przedwojenna architektura WSM była na pewno zróżnicowana i ciekawa. Niektóre rozwiązania i projekty do dziś zachowują swoją świeżość. Poniżej kilka przykładów architektonicznej myśli robotniczej.

Mój ulubiony rzut na bloki kolonii VII przy ul. Suzina:


Nie istniejący już dziś Kościół Św. Stanisława Kostki:


Kolonia III:


Budynek I kolonii:


Rzut oka na całą, w większości nie istniejącą już I kolonię:


Przedwojenny plac Wilsona w kierunku Mickiewicza:


Przedwojenny plac Wilsona w kierunku Krasińskiego i parku:


Wnętrze jednego ze sklepów Gospody Spółdzielczej:



Z kronikarskiego obowiązku, za Jerzym S. Majewskim wspomnę jeszcze o krótkiej bazarowej historii okolic Placu Wilsona. Rzecz mianowicie o żoliborski Kercelaku, który powstał tuż po wojnie po zniszczeniu części kamienic I kolonii. Było to miejsce niezwykle gwarne, ruchliwe i popularne wśród mieszkańców Żoliborza. Targowisko zlikwidowano w 1955 r. i na jego miejscu wzniesiono dzisiejsze kino Wisła.

Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa jeszcze przed wojną wybudowała kolonię na Rakowcu, po wojnie zaś na Kole i Mokotowie. W okresie PRL, głównie przez swoje rozmiary, zaczęła tracić swój pierwotny charakter. W 1990 r. z WSM wydzielono WSM Stary Żoliborz, która w bezpośredni sposób miała nawiązywać do przedwojennych tradycji.

Jak wygląda idea WSM współcześnie? Niestety tego ocenić nie mogę. O to wypada zapytać mieszkańców starego Żoliborza. Może któryś z nich się wypowie…

5.11.09

Tata Tasiemka

Autor: Kruti

 

Jak wielkie są związki polityki ze światem przestępczym oczywiście prędko się nie dowiemy. Domyślać się ich można dopiero po latach całych, kiedy na jaw wychodzą niektóre fakty. Jednak i wówczas mówi się właściwe raczej o domysłach niźli o dowiedzionym procederze.

Przedwojenna Warszawa miała również i takie postacie. Mowa oczywiście o osławionym Tacie Tasiemce, nieco na wyrost okrzykniętym polskim Alem Capone. Jak się jednak miało okazać jego wpływy znacznie wykraczały poza możliwości zwykłego gangstera.

Tata Tasiemka, czyli Łukasz Siemiątkowski (1876-1944), swój pseudonim nabył jeszcze za młodzieńczych czasów pracując w przemyśle pasmanteryjnym. Działał w bojówkach PPS zdobywając dla partii fundusze. Z powodu swojej działalności trafił do Cytadeli i skazany został na śmierć. Ta jednak nie nadeszła, nadszedł wcześniej bowiem dzień 11 listopada 1918 r.

Po wojnie (pierwszej) cały czas działał w PPS. Startował nawet w wyborach do senatu, jednak szczytem jego kariery politycznej okazało się stanowisko radnego. Zasłynął jednak nie jako dzielny samorządowiec, ale jako szef gangu na wolskim targowisku – Kercelaku. Gang sprawował „kontrolę” nad handlem i wymuszał opłaty za „opiekę” nad handlującymi, głównie Żydami. Osobiście Tasiemka w biznes mieszał się rzadko, jeżeli już to jako sędzia gangsterskiej dintojry. W jego imieniu zarząd nad procederem sprawował Pantaleon Karpiński – człowiek raczej pozbawiony wszelkich skrupułów. Nie ulega oczywiście wątpliwości jaki charakter przybierał wspomniany zarząd, opieka i kontrola. Nie ulega także wątpliwości zakres i rodzaj stosowanych sankcji. Strumień dochodów płynął do Tasiemki, który część zysków przekazywał partyjnym kolegom.

Poczynania gangu na Kercelaku były tajemnicą poliszynela. Prasa wielokrotnie wspominała o kercelakowej grandzie. Wkrótce społeczność handlarzy postanowiła przedsięwziąć pewne środki. Za pośrednictwem Związku Bezpartyjnych Żydów złożono skargę, która zaskutkowała wszczęciem śledztwa. Już w 1932 r. cała ferajna z Tatą na czele została aresztowana.

Oto zdjęcia aresztowanej bandy:


A tak prezentowali się nasi „mafijni bossowie” (z lewej Tasiemka, z prawej Pantaleon):


Tasiemka jednak już po kilku dniach wyszedł za kaucją. Proces, który toczył się pod znakiem mataczenia i zastraszania świadków zakończył się wyrokami dla całego gangu. Bandzie wymierzono od 1 roku do 5 lat więzienia. Siemiątkowski został skazany na 3, zaś jego totumfacki na 6 lat. Po rozpoznaniu apelacji, karę Tasiemki zmniejszono do lat dwóch. Jak się okazało i ten wyrok był dla Pana na Kercelaku za wysoki. Siemiątkowski bowiem został w nadzwyczajnym trybie ułaskawiony przez Prezydenta Rzeczypospolitej. Czyż trzeba wyraźniejszego dowodu na działania prowadzone poza wzrokiem opinii publicznej?

W trakcie wojny Tasiemka działał w konspiracji. Został aresztowany i przez Pawiak trafił na Majdanek, gdzie zmarł w 1944 r. Zaskakujące? Zapewniam, że nie był to jedyny bohater podziemnej Polski o szemranej przeszłości.

Jego związki ze światem przestępczym zostały dowiedzione, zaś jego kariera polityczna nigdy nie była tajemnicą. Zadziwiające, że mógł liczyć na poparcie kolegów nawet jako już „spalony” bandyta. Świadczyć to może tylko o tym, że jego pozycja w świecie polityki był znacznie poważniejsza niż się powszechnie wydawało.

4.11.09

50

Autor: Kruti

Tylu prezydentów (wszelako pod różnymi postaciami) miała Warszawa. Tzn. miłościwie nam panująca Hanna jest prezydentem numer 50. Początki urzędu prezydenta Warszawy ustala się zwykle na rok 1792. Wcześniej urząd ten określano mianem burmistrza. 217 lat istnienia urzędu daje nam więc średnią „panowania” 4 lata i 4 miesiące na osobę. Wiedząc dobrze, że wielu z nich (głównie ostatnimi czasy) panowało zaledwie po kilka miesięcy dochodzimy do wniosku, że musiało być też kilku, których kadencje trwały znacznie dłużej.

Ale czemuż o liczbach? Po kolei. Ilu mamy prezydentów Warszawy, którym poświęcono place, ulice lub cokolwiek podobnego? Na pierwszy rzut oka trzech. Trzech na pięćdziesięciu. Wynik raczej mizerny. Na pewno zadedykowanie komuś skweru nie jest miarą jego zasług. Może jednak coś zasugerować i wyróżnić postać z szarego tła. Tło jak zwykle przy omawianiu obrazu zostanie pominięte. Przyjrzyjmy się zatem pierwszemu planowi.

Plac Starynkiewicza


Sokrates Starynkiewicz. Właściwie Sokrat Iwanowicz Starynkiewicz. Zasadniczo prezydentem Warszawy nie został nigdy. Przez cały okres sprawowania władzy w mieście, tj. w latach 1875-1892, był jedynie pełniącym obowiązki. Narzucony Warszawie przez władze carskie wzbudzał liczne obawy. Oczywiście głównie w obszarze uznania polskiej autonomii i szacunku dla polskiej sprawy. Jednak Starynkiewicz wykazał się skrajnie różnym podejściem do organizacji życia w Warszawie, niż jego poprzednicy oraz daleko idącym wyczuciem tematu. Nigdy co prawda nie zapomniał o tym z czyjego ramienia został pierwszą postacią Warszawy, jednak miasto pokochał całym sercem i uczynił dla niego wiele.

Lista dokonań Starynkiewicza jest imponująca. Przypomnijmy jedynie niektóre: budowa systemu wodno-kanalizacyjnego, sieć telefoniczna, wybrukowanie ulic, budowa gazowni na Woli, powołanie do życia już wspomnianego Cmentarza na Bródnie. Z perspektywy czasu osiągnięcia oczywiście i jednoznacznie fantastyczne. Ale także współcześni nie odmawiali mu dobrego słowa, cieszył się uznaniem m.in. Prusa i Świętochowskiego. O jego podejściu do miasta najdobitniej świadczy jego działalność po zejściu z urzędu. Cały czas bowiem był do dyspozycji swoich następców i służył im radą, działał w licznych organizacjach, m.in. w Wydziale Tanich Kuchni zajmujących się organizowaniem posiłków dla ubogich.

Ulica Słomińskiego

Drugi wspomniany to Zygmunt Słomiński. Inżynier Warszawy urzędował w latach 1927-1934. W skrócie określa to charakter jego kadencji. Dodatkowo inicjator i orędownik akcji „Warszawa czysta”. Hasło znane do dziś. Dziś jednak nie ma już takiej siły. Słomiński widząc warszawskie problemy z porządkiem, toaletami publicznymi, brakiem śmietników itp. z całkowitą pewnością zakłóca spokój swych szacownych sąsiadów na warszawskich Powązkach.

Rondo i ulica Starzyńskiego


Prezydent, który wymieniany jest niemal bez zastanowienia jako najbardziej zasłużony dla miasta to oczywiście Stefan Starzyński. Z jednej strony apodyktyczny zwolennik rządów Józefa Piłsudskiego, z drugiej zaś wizjonerski zarządca i organizator. Oczywiście także oddany patriota, czego było mu dane dowieść w sposób ostateczny.

Starzyński, mimo iż urząd prezydenta Warszawy objął w okolicznościach nieco kontrowersyjnych w roku 1934, dla Warszawy uczynił niemało. W zasadzie to uczynił dla niej bardzo dużo. 100 tys. mieszkań, 30 szkół, Muzeum Narodowe, renowacja wielu zabytków, modernizacja szpitali i wiele innych.

Dodatkowo był autorem wspominanych już planów budowy metra, budowy trasy N-S i W-Z (to nie był pomysł władz ludowych). W planach miał rozwój przemysłu na Bródnie i Żeraniu – dzielnicach perspektywicznych (to również nie był pomysł władz ludowych), organizację igrzysk olimpijskich w Warszawie (ośrodki sportowe miały powstać na Siekierkach) a w 1944 zorganizowanie w Warszawie światowej wystawy przemysłowej. Tych planów nie zrealizował. Zamiast tego postawiony został przed zadaniem dla prezydenta stolicy najtrudniejszym. Jak z niego wybrnął – oceniła historia.


Warszawa miała 50 prezydentów a tylko trzech zasłużyło na wyróżnienie. Bardzo często w historii prezydenci Warszawy byli po prostu marionetkami. Na samym początku istnienia urzędu – w rękach pruskich, potem napoleońskich, rosyjskich aż do władzy ludowej włącznie. Nie wielu próbowało odciąć sznurki, którymi było poruszane, mimo, iż niektórym zdarzało się sprawować urząd całkiem przyzwoicie. Czy cecha marionetkowości urzędu pozostała do dziś? Odnoszę takie wrażenie.

30.10.09

Cmentarz na Bródnie

Autor: Kruti

Jako, że atmosfera Wszystkich Świętych powoli i mi zaczyna się udzielać, postanowiłem dać temu wyraz i wspomnieć choć słowem o jednej z naszych warszawskich nekropolii. Tak przy okazji. I przy okazji krótko o dziwnych przypadłościach lat ostatnich.

Zacznijmy jednak od tego co było przedtem. Przedtem w Warszawie rolę głównych cmentarzy spełniały oczywiście Powązki i zapomniany już dziś Cmentarz na Kamionku (Skaryszew). Obie nekropolie jednak już w połowie XIX w. sięgnęły szczytów swoich możliwości. Postanowiono szukać nowego miejsca pochówku Warszawiaków. Głównym inicjatorem tych działań był sam Sokrates Starynkiewicz. Wybór padł na dobrze znane pola po praskiej stronie Wisły. Oczywistym powodem wyboru miejsca na Bródnie była jego ustronność. Możliwość ewentualnego rozbudowania cmentarza, jak się później okazało, była nie do przecenienia.

Prace nad cmentarzem rozpoczęto na początku lat 80. XIX w. W roku 1884 cmentarz poświęcono. Od samego początku Cmentarz Bródnowski (czy też Bródzieński jak się mawiało) stał się miejscem pochówku warszawskiej biedoty, w najlepszym zaś razie klasy średniej. Z czasem, gdy na innych warszawskich cmentarzach miejsca zabrakło definitywnie, Cmentarz na Bródnie zaczął stopniowo tracić swój charakter stając się regularnym miejscem pochówku wszystkich mieszkańców Warszawy.

Już w 1887 r. został wzniesiony na Cmentarzu słynny kościół pw. Św. Wincentego a Paulo. Do jego budowy zużyto deski z rusztowania służącego do ówczesnego remontu kolumny Zygmunta. Deski użyte do budowy rusztowania były surowym niesezonowanym i nieżywicowanym drewnem. Jako takie też zostały użyte do budowy kościoła. Dzięki temu budowli od 130 lat nie imają się korniki. Tak wygląda obecnie:


Jak wspomniałem wcześniej, początkowo założona powierzchnia cmentarza (65ha) dość szybko okazała się niewystarczająca. Cmentarz powiększano kilkakrotnie, ostatni raz w 1934 r. kiedy to osiągnął swą dzisiejszą powierzchnię 113ha. Obecnie na Cmentarzu leży pochowanych 1,2 mln osób. Cały czas jest to jeden z największych cmentarzy w Europie.

Okolice Cmentarza w dniach Wszystkich Świętych zawsze tętniły życiem. W sąsiedztwie cmentarza znajdowało się sporo knajp, jak choćby Bar „Pod Trupkiem”. Również i przed wojną w czasie święta można było na straganach nabyć pańską skórkę i nieodłączne obwarzanki.

Okolice Cmentarza w dniach Wszystkich Świętych tętnią życiem także i dziś. Już w niedzielę na przycmentarnych straganach będzie można kupić wszystko, czego potrzeba duszom. Znicze, wieńce, kwiaty, cukierki, batony, grillowane skrzydełka kurczaka, buty adidasa i koszulki Realu Madryt. Dosłownie wszystko... To prawda, że ostatnimi czasy do tego święta, a co za tym idzie i do okolic cmentarzy, zakradła się kolorowa propaganda konsumpcji, czyli po prostu ciężka przesada.

Dziady, czyli słowiański zwyczaj pozyskiwania przychylności zmarłych strawą i napitkiem, to nasza tradycja. Być może to, co się dzieje na cmentarzach jest nowym elementem tradycji. Ale mi osobiście zamiast Dziadów przypomina to raczej dziadowanie.

28.10.09

Metro niewybudowane

Autor: Kruti

Niedawno Warszawę obiegła niesłychana wieść. Rusza budowa II linii metra. Sensacyjne doniesienia o podpisaniu umowy na budowę sprawiły, że Warszawiacy już teraz oczami wyobraźni widzą te nowe stacje. Już niebawem będę mógł dojechać z Bródna na Koło szybko, komfortowo i wygodnie. Szkoda tylko, że nie za bardzo po co mam jeździć na Koło. Kiedyś pokonywałem tę trasę jadąc do mojego Dziadka. Ale dziś… I pomyśleć, że gdyby historia potoczyła się ździebko inaczej mógłbym odwiedzać Dziadka za pomocą metra jeszcze za jego życia.

Wielu z szacownych czytelników zapewne słyszało o historii niewybudowania warszawskiego metra. Historia ta opowiada o tym jak Stalin zaproponował Bierutowi wybór daru Związku Radzieckiego dla narodu polskiego. Zaoferował do wyboru: metro, osiedle mieszkaniowe lub pałac kultury i nauki. Co wybrał Bierut? Odsyłam na Plac Defilad 1. Jest na co popatrzeć. Później średnio raz na dekadę życie socjalistycznej ojczyzny pisało kolejne historie niewybudowania metra.

Jednakże przedstawiona powyżej historia nie jest pierwszą historią niewybudowania metra. Pierwsza bowiem sięga roku 1925 kiedy to władze Warszawy podjęły decyzję o wdrożeniu projektu „Metropolitan”. Metropolitan to nic innego jak warszawska nazwa kolei podziemnej. Zaplanowano budowę 2 linii metra: Muranów-Pl. Unii Lubelskiej oraz Wola-Praga. W 1927 r. rozpoczęto przygotowania i prace geologiczne. W trakcie budowy tunelu średnicowego (którym zwykła kolej przemieszczała się pod Śródmieściem) w latach 1930-32, uwzględniono już przejście pod nim tunelu metra. Wszelkie prace nad metrem wstrzymał oczywiście Wielki Kryzys. Jestem przekonany, że gdyby władze Warszawy miały choćby mgliste wyobrażenie o tym jak wielkie kryzysy dopiero nadejdą, linia metra powstałaby już na początku lat 30-tych.

Do pomysłu w roku 1938 powrócił jeszcze raz Stefan Starzyński. W jego wersji pomysł nabrał rozmachu. Powołano specjalnie w tym celu Biuro Studiów Kolei Podziemnej. Plany odświeżono, wydłużono pierwotne linie oraz założono wybudowanie kolejnych 5 (tak, tak – łącznie 7 linii metra!). Wybudowanie wszystkich linii miało być podzielone na etapy i zająć 35 lat. Wydaje się długo. Zważywszy jednak, że obecna, JEDYNA, linia warszawskiego metra była budowana 26 lat, można by się zastanowić czy plany nie były zbyt ambitne. Niestety. Jak dobrze wiemy i te plany zostały zweryfikowane przez życie i twórczość wybitnych malarzy tamtego okresu.

Metro to ciężki temat w naszym mieście. Temat groźny, niebezpieczny. Rzadko kiedy wychodziło poza sferę planów. Nic dziwnego, że z taką euforią zakomunikowano nam, że podpisano umowę z wykonawcą, a więc, że przechodzimy od planów do ich wykonania. Trzymam kciuki. Z drugiej strony, trzeba przyznać, że nie wiele dzieliło nas już dawniej od powstania kolei podziemnej. Raptem kilka nieszczęsnych wypadków historii. Wielki Kryzys, II Wojna Światowa i Bierut.

27.10.09

Różyc

Autor: Kruti

Opowiadaliśmy już o Kercelaku – największym i najbardziej znaczącym targowisku dawnej Warszawy. Myślę, że to odpowiedni moment by wspomnieć także o targowisku, pamiętającym stare czasy, które istnieje (i ma się dobrze) do dnia dzisiejszego. Mowa o popularnym Bazarze Różyckiego czyli też o Różycu.

Bazar Różyckiego powstał pod koniec XIX w. Przyjmuje się często datę 1901 r. jako rok założenia targowiska. Podobnie jak Kercelak Bazar Różyckiego wziął swą nazwę od nazwiska właściciela placu na którym powstał.

Julian Józef Różycki, z wykształcenia farmaceuta, był w Warszawie znanym społecznikiem. Jemu Praga zawdzięcza m.in. ówczesne gimnazjum męskie a dzisiaj Liceum Ogólnokształcące im. Władysława IV. Różycki skupił kilka działek w okolicach ul. Ząbkowskiej, Brzeskiej i Targowej gdzie, za namową Manasa Ryby – praskiego przedsiębiorcy - założył targowisko. Targowisko dość szybko zyskało popularność po prawej stronie Wisły.

Bazar Różyckiego przetrwał wiele punktów zwrotnych w historii a jego kupcy – często weterani każdej z możliwych od jego powstania wojen – zasłynęli także jako opiekunowie praskiej tradycji, m.in. sprawując pieczę nad praskim Domem Weterana 1863 r.

Bazar Różyckiego przetrwał trzy wojny, w tym dwie światowe, jedno powstanie, jedno wyzwolenie oraz trzy zmiany ustroju. Na dobre zaszkodziło mu dopiero otworzenie jarmarku na stadionie X-lecia. Jak dobrze wiemy Jarmark ów odchodzi z wolna w niepamięć ustępując miejsca stadionowi, na którym ponoć ma zagościć wyłącznie sport. Być może jest to niepowtarzalna szansa dla Bazaru Różyckiego na odzyskanie choćby części blasku.

Zatrzymam się w tym miejscu jeszcze na chwilkę. Jeden z moich dziadków – zamieszkujący jakiś czas na Woli – o sławnym Kerceleku opowiadał mi nie raz, jednakże zawsze pozostawało to wyłącznie w sferze opowiadań. Bazar Różyckiego, jako osoba wychowana po prawej stronie, znam od małego i jest on dla mnie czymś żywym i namacalnym. Mam szczerą nadzieję, że właśnie nadchodzi jego kolejne 5 minut, że stanie się na powrót miejscem ciekawym i wyjątkowym. Mam nadzieję, że jako jeden z ostatnich bastionów bazarowego folkloru Warszawy jakoś przeżyje walkę z krwiożerczym kapitalizmem. Mam nadzieję, że już niebawem będę mógł, jak moi dziadkowie, skosztować porcji flaków i pyz, i polecić to miejsce innym.

26.10.09

Kradzież nie jedno ma imię

Autor: Kruti

Eskimosi znają kilkadziesiąt odcieni śnieżnej bieli. Większość z nich potrafią nazwać. Niewątpliwie taka umiejętność rozróżniania rzeczy nierozróżnialnych wynika z tego, że gros znanego im otoczenia stanowi śnieg, lód albo firn. Język przedwojennej Warszawy rozróżniał kilkadziesiąt gatunków kradzieży, łącznie z podziałem na kategorie, rodziny, grupy, podgrupy i podgatunki. Nazwy można było podzielić ze względu na przedmiot kradzieży, podmiot i modus operandi. I wszystko to dlatego, że kradzieże od końca XVIII w. były wielką bolączką Warszawy. Z czasem stała się ona tak dokuczliwa, że była wyraźnym bodźcem do poprawy bezpieczeństwa na ulicach. Z drugiej zaś strony kultura złodziejskiego świata rozrosła się tak wielce, że jego nazewnictwo mogło stać się przedmiotem naprawdę solidnej rozprawy doktorskiej.

Zagłębienie się w ten temat jest o tyleż ciekawe co niebezpieczne. Ciekawe – to się rozumie samo przez się. Niebezpieczne – bo tematu wyczerpać nie sposób w kilku zdaniach. Dlatego też, jak w każdym temacie „gwarowym” poczynię zastrzeżenie, że artykuł niniejszy stać się może jedynie przyczynkiem do tematu właściwego. Zatem zapoznajmy się w nadchodzących akapitach z elementarnymi podstawami terminologii.

Na wstępie podzielmy kradzieże wg ogólnego sposobu działania. Były to kradzieże tzw. sobków i przyjemniaczków. Sobki (sobkowie) działali w ukryciu, nie narażając się na groźbę bycia ujrzanym przez ewentualnych świadków czy też ofiary. Przyjemniaczki działały bardziej otwarcie, nie stroniąc od konfrontacji z frajerem, począwszy od zwykłego bajtlu aż do rozboju na grandę włącznie.

Dalej wśród kradzieży sobków można wyróżnić kradzieże „na ślam” tzn. podczas snu ofiar bądź ewentualnych świadków. W tej kategorii znajdziemy na pewno: klawiszników (włamywaczy), wśród których wyróżnimy szpryngowców i gitmorgenbiterowców oraz lipkarzy (wchodzących do domów przez okno lub lufcik). Bez względu już na porę dnia wyróżnimy: kasoarów (kasiarzy); obiadowców kradnących w porze obiadowej, szopenfeldziarzy (złodziei sklepowych), doliniarzy (kieszonkowców), potokarzy i jeszcze kilka innych złodziejskich specjalizacji.

Wśród nie bojących się konfrontacji z ofiarą złodziei znajdą się oczywiście wszyscy działający na grandę. Dodatkowo wśród jawnie działających wyróżniali się bajtlujący z finezją farmazoni (czyli cwaniacy i oszuści). Ci ostatni, osławieni kilkoma spektakularnymi akcjami opisanymi w przedwojennych gazetach mogliby dostarczyć scenariusza nie jednemu filmowi. Często też są, obok słynnych kasiarzy,bohaterami wielu opowieści. Nie da się niestety ukryć, że działalność dajmy na to obiadowca była dalece mniej ciekawa. Jednakże sam fakt nadania oddzielnej nazwy jego fachowi jest już godny odnotowania.

Cóż – nie przeczę, że zrobiło się naukowo. Potraktujmy to jednak jako wstęp. Mam nadzieję, że w przyszłości uda nam się przedstawić poszczególne specjalizacje nieco rzetelniej. Tym bardziej, że niektóre z nich dostarczały naprawdę bajkowych wręcz anegdot.

23.10.09

Na głodzie

Autor: Kruti

Wyobraź sobie siebie w przedwojennej Warszawie gdy…

… przechadzasz się za interesem po ul. Chłodnej. Zupełnie znienacka i całkiem nagle dopada cię głód. Nie świadom niczego wstępujesz do pierwszej napotkanej restauracji, dajmy na to, Pana Żwirka.

Wnętrze niezbyt przytulne, lecz znośne, obłożenie nie przesadzone. Płaszcz pozostawiasz w szatni. Upatrujesz sobie stolik na uboczu, tuż obok wejścia do kuchni. Siadasz wygodnie rozpierając się w krześle i rozpoczynasz cierpliwe oczekiwanie. Zewsząd dobiega gwar jadłodajni. Dla zabicia czasu wyłapujesz z gąszczu dźwięków dobiegającą zza kuchennych drzwi rozmowę.

- Kogóż tam Mieciu masz dziś na rewirze? – zapytał jeden głos.
- Właśnie dwóch frajerszczaków siadło na trójce. W ciemno stawiam, że zaczną od brukowca a potem wezmą karabin. – odpowiedział drugi
- Cynkarze?
- Raczej nie, ale też nie bródkarze. Boku nie będzie.
- Pech bracie.
- Nie taki znowu. Bo na piątce siedzi dwóch akustycznych i już zaczęli od śmiertelki. Czuć, że w wodopoju po utrwalaczu już zaliczyli, gumowi, że hej. A z wyglądu z jednej chewry nie są. Jeden hindus drugi bambus.
- A teraz czysta-ojczysta…
- A u ciebie?
- Amerykanin z Mercedesem.
- Menda z wiechciem?
- Nie. Prawdziwi.
- Znaczy absztyfikant?
- Też nie. On to raczej kakalarz bo do chabaniny zamówił lewatywę.
- Żeby tylko się na cię nie zapatrzył.
- Ty wracaj lepiej na sale, gościa masz. Jak karbowy przykuka to już tylko monopol ze sraczową będziesz uprawiał.

I już po chwili z zasłuchania wyrywa Cię słodkie: „Pan sobie życzy?”


Powyższa scena oddaje charakter kolejnego symbolu warszawskiego folkloru - gwary. Oczywiście nie jest to czas ani miejsce na jakiekolwiek rozważania na temat warszawskiej gwary. W tak krótkim artykule mógłby to być zaledwie wstęp do ogólnego zarysu przekroju problemu. Ale warto zauważyć jedną rzecz. Gwara warszawska jest pojęciem dość ogólnym. Sama w sobie jest niejednorodna, a jej struktura jest uzależniona od wielu czynników. Gwara różniła się w zależności od grupy społecznej, zawodowej a nawet dzielnicy. I właśnie najlepszym przykładem zróżnicowania gwary w Warszawie jest język używany przez kelnerów. Zupełnie inaczej wyglądały bowiem podobne wymiany zdań pomiędzy kelnerami lokali różnej kategorii i położonych w różnych dzielnicach. Powyższy przykład gwary jest charakterystyczny dla przedwojennego Śródmieścia i lokalu kategorii "S". Cóż, zapewniam, że niezwykle intrygująca jest gwara w zwykłej knajpie na Pradze.

Niech ten artykuł będzie zalążkiem bardziej rozciągniętej w czasie serii o warszawskiej gwarze. Naprawdę warto się zatrzymać nad tym tematem nieco dłużej. Dlatego jeżeli ktoś z czytelników miałby jakieś ciekawe koncepcje lub pomysły w tej materii, serdecznie bym prosił kontakt.

22.10.09

Kercelak

Autor: Kruti

Kercelak był to, proszę młodzieży socjalistycznej, największy przedwojenny dom towarowy, czyli cedet na świeżym powietrzu, a detalicznie ciągnął się od rogu Wolskiej do rogu Leszna, czyli, jak to się teraz mówi, trasy "We-zet".
Stefan Wiechecki, Ekspress Wieczorny, 1957

Kercelak lub Kiercelak czyli Plac Kercelego to największe i cieszące się zróżnicowaną sławą targowisko niegdysiejszej Warszawy. Utworzone w roku 1867 funkcjonowało do 1942 i było niewątpliwie zjawiskiem samym w sobie.

Nazwa Placu pochodzi od nazwiska Józefa Kercelgo, zamożnego obywatela Warszawy, który, według różnych źródeł, ofiarował lub odsprzedał miastu posesję w okolicach ul. Chłodnej i Towarowej aż do Okopowej i Leszna. Plac obejmował powierzchnię ok. 1,5 ha. Początkowo targowisko utworzono z zamiarem handlu paszami. Po kilku latach istnienia przeniesiono na Kercelak stargany z placu Grzybowskiego i dość szybko zyskało popularność wśród handlarzy wszelkiej maści. Po kilku latach od jego powstania na Kercelaku najtrudniej było znaleźć właśnie pasze dla bydła. Było tam natomiast wszystko inne. Starzyzna, tandeta, żywność, warzywa, jatki z mięsem, żywy drób i martwy drób, towar zdobyty legalnie i towar kradziony, towar pierwszej klasy (choć rzadko) i podrabiana lipa – wszystko.

Nie mógł się jawić Kercelak porządnym targowiskiem gdyby nie lokalna kuchnia. Nie istniałby gdyby nie miejscowa grochówka, bigos, schabowy i oczywiście pyzy. Głos sprzedawców zachwalających swe wiktuały to skądinąd prawdziwy trzon bazarowego gwaru, zaraz obok głosów a właściwie odgłosów wszystkowiedzących stołecznych przekupek.

Na Kercelak przybywały różne grupy osób, choć jak łatwo się domyślić raczej nie salonowe elity. Te jednakże wysyłały na Kercelak służbę po towary pierwszej potrzeby. Ludzie biedniejsi na targ fatygowali się oczywiście sami.

Handlowano na Kercelaku na różne sposoby. Handlowano z budek, handlowano z ręki – w każdym wypadku należało uiścić odpowiednią opłatę. Nie brakowało oczywiście chętnych do ominięcia tej konieczności. Z tym procederem bezustanną wojnę toczyli lokalni kontrolerzy.

Jak każde miejsce z towarem i pieniędzmi, także i Kercelak przyciągał jak magnes szemrane towarzystwo. Na targowisku żniwo zbierali cwaniacy i oszuści, grający w trzy karty, doliniarze. W okolicznych zaułkach i bramach często dochodziło do rabunków i pobić. Niekiedy okolice Kercelaka bywały także świadkiem roboty na mokro. Tu także działał polski Al Capone, jak okrzyknięto Tatę Tasiemkę. Jego postać jednak ozdobi inną opowieść.

Nad specyficznym folklorem Kercelaka rozwodzili się wszyscy. Prus, Gomulicki, Wiech. Nie zawsze bywały to słowa krzepiące. Owszem, w większości przypadków krytyce podawano szemrany charakter tego miejsca. Nikt jednak nie pozostawał obojętnym wobec dyskretnego uroku targowiska na placu Kercelego. Aż do roku 1942 gdy z Kercelakiem rozprawili się Niemcy.

Próbowano wskrzesić to osobliwe miejsce po wojnie. Jednak koncepcje co do wyglądu powojennej Warszawy przekreśliły powrót Kercelaka.


Teraz troszkę strony wizualnej.

Oto Kercelak na ortofotomapie z 1945 r.:


A tu jego umiejscowienie na dzisiejszym planie Warszawy. Gdyby przetrwał znajdowałby się mniej więcej tutaj:


Tak natomiast wyglądały kercelakowe stragany:









A to już pusty plac:


Tu zaś ciekawostka, Kercelak na zdjęciu w magazynie Life:


Parafrazując słowa zacytowanego na wstępie Wiecha, można stwierdzić, proszę kapitalistycznej młodzieży, że Kercelak to największa przedwojenna galeria handlowa, wybudowana na świeżym powietrzu…

20.10.09

Warszawscy bibosze

Autor: Kruti

Powtarzając znów za niedoścignionym kompilatorem warszawskiej myśli, Stanisławem Milewskim na wstępie przytoczę opinię Wiktora Gomulickiego, XIX wiecznego felietonisty, który stwierdził, że w Warszawie łatwiej jest o piękną kobietę niż o kufelek dobrego piwa. Jak wiele prawdy jest w tych słowach także obecnie. Jak zwykle krytyczny wobec nieciekawych zjawisk Prus ujął to natomiast w te słowa: "Jeśli kto bierze kiepską wodę, nieczyste naczynia, syrop i sacharynę zamiast słodu, a wronie oko zamiast chmielu, będzie miał nie piwo, ale obmierzłe pomyje, którymi się wszyscy trujemy".

Problem z browarami warszawskimi mamy od zawsze. Ale jak zaczęła się ta historia? Właściwie nie dawno. W początkach wieku XIX w Królestwie Polskim obowiązywał w zasadzie zakaz sprowadzania z zagranicy wszystkiego co z powodzeniem można wyprodukować także w Polsce. Oczywiście zakaz ten nie ominął piwa. Stworzyło to wiele możliwości dla rodzimego przemysłu - nie do końca jednak wykorzystanych.

W zasadzie pierwszym wartym odnotowania browarem, na wielką skalę w Warszawie był browar spółki "Schöffer i Glimpf" na ul. Krochmalnej nabyty na licytacji przez Błażeja Haberbuscha i Konstantego Schiele w 1846 r. Co ciekawe Haberbusch i Schiele byli ponoć pomysłodawcami ogródków piwnych w Warszawie. Na początku XX w. Haberbusch i Schiele był zdecydowanie największym browarem warszawskim. Produkował piwo bawarskie, porter, pilzeńskie i kulmbachskie. W 1921 r po połączeniu kilku firm powstała Spółka Akcyjna Zjednoczonych Browarów "Haberbusch i Schiele”, która udziałem w rynku ustępowała tylko Tychom i Okocimiowi. W 1948 r. na bazie upaństwowionej spółki "Haberbusch i Schiele” powstały dobrze nam znane Browary Warszawskie.

Tak wyglądała reklama spółki "Haberbusch i Schiele”:


A tak wyglądała akcja Zjednoczonych Browarów Warszawskich:



Ciekawe prawda? Odkąd produkcję warszawskiego piwa przeniesiono do Warki ta dziedzina życia kładzie się cieniem na stolicy. A niezmiernie sympatyczna to dziedzina...

18.10.09

Polityka miłości

Autor: Kruti

W XIX w. Imperium Rosyjskie posiadało trzy metropolie: Petersburg, Moskwę i Warszawę. Każda z nich warta była siebie nawzajem, żadna nie miała się czego wstydzić. Paryż, Rzym, Warszawa. W tej kolejności wymieniane były miasta Europy w latach 30. Warszawa, zwana „Paryżem Północy” miała do zaoferowania znacznie więcej niż większość europejskich stolic. I to pomimo tego że podczas I wojny światowej wyraźnie ją sponiewierano. Pomimo tego, że młode państwo ograbione i zniszczone do szczętu wspinało się na szczyty możliwości by nie przestać istnieć. Ale istniało. I istniała stolica.

Nakłady inwestycyjne i rozwój poczynione w latach 20. i 30. XX w. mogłyby zawstydzić dzisiejszy Madryt, o współczesnym samorządzie Warszawy nie wspominając nawet słowem. Dość powiedzieć, że w latach 1924-1930 w Warszawie oddano 24 300 lokali mieszkalnych! Warszawa obecnie ma 1 709 tys. mieszkańców. A ile miała w 1939 r.? Niewiele mniej niż 1 300 tys. A jaki prezent dostała w 1939 r. wiemy wszyscy.

Po wojnie ludność Warszawy spadła niemal o 2/3. Samo miasto legło w gruzach. Dosłownie. Oczywiście nie legło samo z siebie. Wydatnie przyczyniła się do tego popowstaniowa akcja Równania Wszystkiego do Poziomu Gruntu (dalej RWPG). Zresztą na swój przerażający sposób zakończona powodzeniem.

Ale w jakim celu wspominam o faktach powszechnie znanych? Właśnie o te zniszczenia się rozchodzi. Mój stosunek do wspomnianej akcji RWPG właściwie mógłby być przedmiotem oddzielnego artykułu. Ale nie sposób przy tak nierównej walce jaką stoczyła Warszawa z ładunkami wybuchowymi nie wspomnieć pewnym o symbolu.

Symbol ów nosi nazwę Prudential. Prudential to warszawski wieżowiec, wzniesiony w latach 1931-1934, duma warszawskiej (i Polskiej) myśli architektonicznej i budowlanej. W chwili powstania był w ścisłej czołówce najwyższych budynków Europy. Miał 66 metrów wysokości i 16 pięter. Zbudowany na żelbetowej konstrukcji. Prezentował się następująco:


Przypomina Wam coś? Oczywiście, że to obecny hotel Warszawa usytuowany przy ul. Świętokrzyskiej, nieopodal Placu Powstańców Warszawy. Przed wojną był siedzibą Towarzystwa Ubezpieczeń Prudential.

W czasie Powstania Warszawskiego na budynek spadło ok. 1000 pocisków artyleryjskich. W końcu budynek otrzymał także trafienie z niemieckiego samobieżnego moździerza oblężniczego kaliber 600 mm typu Karl-Gerat. Przybliżmy sobie może sylwetkę tego bydlęcia.

Niemcy wyprodukowali 6 takich moździerzy w czasie II wojny światowej. Każdego nazwano imieniem nordyckiego boga. Karl numer 6, którego pociski spadły na Warszawę, nazywał się „Ziu”. Pociski Karla, o wspomnianym już kalibrze 600 mm ważyły 2 tony (!). Do transportu tych pocisków używano podwozi PzKpfw IV. Tak się przedstawiał:


„Ziu” którego pocisk trafił w Prudential, ostrzeliwał Śródmieście z pozycji oddalonej o ok. 4,5 km usytuowanej nieopodal pomnika generała Sowińskiego w Parku na Woli. Oto zdjęcie potwora w trakcie ostrzału:


Poniżej zdjęcia Prudentiala w trakcie trafienia:


Ale polska myśl techniczna pokazała figę myśli niemieckiej*. Budynek, mimo, że w wyniku trafienia odchylił się znacznie od pionu, ustał.


Dla Karla to musiał być siarczysty policzek. On, pod którego ciosami padły umocnienia Sewastopola, został pokonany przez budynek Towarzystwa Ubezpieczeniowego. A po wojnie go odbudowano, dodając nieco socrealistycznego sznytu. Taka wówczas była tradycja…

Tak. To tylko symbol. Ale następnym razem idąc Świętokrzyską może spojrzycie na gmach Hotelu Warszawa nieco przychylniejszym okiem.





* Prudential już wcześniej pokazał figę niemieckiej myśli technicznej – na jego dachu zamontowano antenę pierwszego nadajnika telewizyjnego – jeszcze przed Olimpiadą w Berlinie ;).

18.10.09

Felek Zdankiewicz

Autor: Kruti

Chyba każdy zna Balladę o Felku Zdankiewiczu. Pierwsze jej słowa:


 

Felek Zdankiewicz był chłopak morowy
Przyjechał na urlop sześciotygodniowy

Ojra, tarira ojra, tarira ojra, tarira, raz, dwa, trzy!

Urlop się. kończy czas do wojska wrócić
Ale Felusiowi żal koleżków rzucić

Nie tak koleżków jak swojej kochanki
U której przebywał wieczory i ranki

Wreszcie go schwytali grudnia trzynastego
I go zawieźli do biura śledczego

Lecz Feluś nie gapa już nóż otwiera
Przebił Czajkowskiego na Fuksa naciera

w wykonaniu Staśka Wielanka, Kapeli Czerniakowskiej, Grzesiuka czy obecnie Szwagierkolaski to kanon warszawskiego folkloru.

Ale bohater warszawskiej ulicy istniał naprawdę. Właściwie do jego sławy w równym stopniu przyczyniła się śpiewana przez ulicę pieśń, co jego czyny. Zresztą ballada na swój sposób dość szczegółowo traktuje o jego dokonaniach. Przytoczę tu w kilku słowach zarys żywota Feliksa Zdankiewicza, opisując jego uczynki za niezrównanym Stanisławem Milewskim.

Felek Zdankiewicz (ur. ok. 1856 r.) jako młody jeszcze złodziej został wzięty do wojska. I właśnie od chwili powrotu ze słynnego sześciotygodniowego urlopu w tymże wojsku rozpoczyna się ballada. Zdankiewicz został skazany na katorgę za zabójstwo policjantów. 12 lat spędził w celi, kolejne 5 na robotach w kopalni węgla. Z Syberii zbiegł w 1912 roku. O jego losach po ucieczce krążyły później legendy. W większości „wprowadzone do obrotu” przez samego Zdankiewicza.

Warszawa usłyszała o nim ponownie dopiero w 1928 r. Na łamach kuriera relacjonowano wówczas proces, w którym Zdankiewicz odpowiadał jako wspólnik za zabójstwo handlarki. Starszy już wówczas, tak został opisany przez prasę: „ twarz miał czerstwą, rumianą, okoloną długą siwą brodą i gęste siwe włosy na głowie”. Jako wspólnik dostał 3 lata. Po odbyciu wyroku, powrócił do życia w knajpach, w których to opowiadał zainteresowanym o swych dokonaniach. Koszt takiej opowieści nie był wygórowany. Ot lorneta z meduzą…

Cóż można powiedzieć o życiu Felka Zdankiewicza? Niewiele ponadto co sam opowiedział. Jednak jego opowieści nie znajdują potwierdzenia w żadnych innych źródłach. Z drugiej strony o złodzieju to akurat świadczy dobrze…

17.10.09

Skąd do Paryża?

Autor: Kruti

Zastanawialiście się może kiedyś nad tym jak wyglądała kolej przedwojennej Warszawy? Z pozoru tylko jest to temat mało ciekawy.

Jakiś czas temu zastanawiałem się z którego dworca na początku lat 30. można się było wybrać do Gdańska. Definitywnej odpowiedzi na to pytanie ostatecznie nie znalazłem (na razie). Ale naturalnym dla mnie tropem był Dworzec Główny. I tu spotkało mnie właśnie zaskoczenie. Trochę wstyd się przyznać, ale byłem przekonany (podejrzewam, że sporo Warszawiaków również), że przedwojenny Dworzec Główny to nic innego jak dzisiejsza siedziba Muzeum Kolejnictwa przy ul. Towarowej, a do niedawna dworzec Warszawa Główna. Nic bardziej mylnego.

Przedwojenny Dworzec Główny powstał w latach 30. niemal dokładnie w miejscu dzisiejszego Dworca Śródmieście. Jego budowę rozpoczęto w 1932 r. jako uwieńczenie przebudowy Warszawskiego Węzła Kolejowego, z jej najważniejszym elementem na czele czyli linią średnicową – tunelem pod Śródmieściem (wzdłuż Alei Jerozolimskich) oraz mostem kolejowym równoległym (niemal) do mostu Poniatowskiego.

Dworzec Główny to w założeniach budowla wręcz monumentalna. Modernistyczna sylwetka, pasaż handlowy i salony dla VIPów – co nam to może przypominać? Budynek częściowo do użytku oddano w 1938 r. Wcześniej pasażerowie korzystali z prowizorycznej budowli przy ul. Chmielnej. Oczywiście gmach został wysadzony w styczniu 1945 r. A dziś mamy Centralny…

Gmach Dworca Głównego wyglądał tak (dacie wiarę?):



No ale co z podróżą do Gdańska? :) Wydaje mi się, że tak jak dzisiaj (węzeł kolejowy Warszawy nie uległ znacznej zmainie) - do Gdańska można się było wybrać z Dworca Zachodniego, Głównego i Wschodniego. A do Paryża? Ponoć z Gdańskiego :)

15.10.09

Urke Nachalnik - Żywot własny...

Autor: Kruti



Urke Nachalnik (naprawdę Icek Boruch Farbarowicz) - ur. w 1897 r. w Wiźnie złodziej-literat. Pochodził z żydowskiej rodziny młynarza. W latach dziecięcych przeznaczony przez rodziców do jesziwy - miał zostać rabinem. Jednak - jak sam później wielkorotnie podkreślał - miał pociąg do rzeczy zabronionych. Dość szybko zapoznał się ze złodziejskim fachem i dość szybko okazało się, że złodziejm jest marnym. Wiele lat bowiem ze swej przestępczej kariery Nachalnik (taki przydomek otrzymał w chewrze Cwajnosa) spedził "na pobycie" czyli po prostu w więzieniu.

W więzieniu właśnie nauczył się Nachalnik języka polskiego i zyskał mnóstwo czasu na zgłębianie więziennych bibliotek. Opisując własne wspomnienia i tworząc opowiadani nawiązał współpracę z wydawnictwem „Rój”. W 1933 r. opublikowany została nakładem Towarzystwa Opieki nad Więźniami „Patronat” książka „Życiorys własny przestępcy”, która otworzyła mu drogę do, umiarkowanej co prawda, ale jednak sławy. Ciężar został przerzucony z życia przestępcy na życie literata. Temu pierwszemu jednak Nachalnik zawdzięczał powodzenie w drugim. Nachalnik opublikował jeszcze wiele powieści, opowiadań a nawet sztukę. Zginął w 1939 r. w Otwocku, zastrzelony przez Niemców za ukrywanie broni.

Nachalnik nieco zburzył wyobrażenie przedwojennego Żyda. Zdecydowanie bliżej mu do przestępczych tradycji Chicagowskiej śmietanki - Meyera Lansky'ego czy Hymie Weiss'a, niż do spokojnego sklepikarza z Grzybowskiej. Pamiętajmy jednak, iż fenomen Nachalnika to głównie przeobrażenie w literata. Przestępcą był raczej trzeciorzędnym.

14.10.09

Pracodawcy i pracownicy

Autor: Kruti


Najważniejszą sprawą ostatniego tygodnia jest: kwestia stosunku między pracodawcami a pracownikami w fabrykach i finansowych instytucjach.

Materiały do niej gromadzą się od lat kilku, w miarę wzrastającej drożyzny za mieszkania i żywność. Zajmował się nią jakiś „komitet” radzący nad ustawą „kasy emerytalnej dla rzemieślników”, która przed urodzeniem zmarniała. Zajmowali się nią i dziennikarze notując skargi pracowników.

Obecnie p. Jeleński szeroko otworzył okno do tej sprawy, dotykając zasadniczej kwestii - zarobków, co obudziło zajęcie nie tylko między osobami interesowanymi bezpośrednio, lecz i między ogółem.

P. Jeleński otworzył jedno okno, do jednej fabryki. Niebawem przecie ten sam autor czy inni otworzą drugie, trzecie i dziesiąte okno, a wówczas publiczność pozna w całej rozciągłości wewnętrzne stosunki fabryk i instytucyj finansowych, które dziś jeszcze okrywa tajemnica.

Są ludzie, którym wydaje się, że dopiero drukowane słowo tworzy fakta, poprzednio nie istniejące. Ci ludzie sądzą, że gdyby nie pisano o krzywdach, niesłusznych pretensjach i zatargach - nie byłoby ani krzywd, ani pretensyj, ani zatargów. Nareszcie są oni zdania, że gdyby pewne „niedokładności” stosunków między pracodawcami i pracownikami pokryć milczeniem, sprawa „utarłaby się”.

Mylą się ci ludzie. Nie zakryjesz fartuszkiem pola, na którym wschodzą młode rośliny, ani zdławisz milczeniem dojrzewających zjawisk społecznych!

Owszem, na tym polega cały takt, aby rzeczy od razu wyprowadzić na widok, wykazać strony złe, wykazać ich przyczyny, a jednocześnie środki zaradcze.

Stosunki w fabryce na Pradze to dopiero jeden ton koncertu, który prędzej lub później odegra cała orkiestra faktów.

Mamy przecie więcej fabryk, a obok nich instytucje finansowe. Widujemy rzemieślników, majstrów i urzędników prywatnych i słyszymy zdania.

Jedni mówią, że pomimo pracy i oszczędności zapłata nie wystarcza na zaspokojenie potrzeb. Drudzy czują upadek sił i lękają się o własny los i o rodzinę. Robotnicy skarżą się, że majstrowie nie płacą im cen oznaczonych przez fabrykę, ale „obcinają” zarobki. Toż samo mówią majstrowie o werkmajstrach, a werkmajstrzy o starszych w hierarchii. Podobne zażalenia rozlegają się w instytucjach finansowych.

Tam urzędnik pracować musi długie lata, nim. dojdzie do tysiącrublowej pensji. Tam więcej niż zasługa znaczy - protekcja. Tam awansujący na wyższą posadę nie dostaje tej pensji, jaką brał jego poprzednik, ale - niższą. Tam nikt nie jest pewny jutra, bo zwierzchnik może mu dać dymisję nie tłumacząc powodów. Tam trafiają się wypadki „wyrzucania za drzwi” dymisjonowanych urzędników!

Prawie każda fabryka i finansowa instytucja posiada jakieś enfant terrible w postaci zwierzchnika, który jeżeli nie „sobaczy” podwładnym, to przynajmniej traktuje ich z góry, jak włódarze i ekonomowie traktowali lud pańszczyźniany.

Czy jednak myślicie, że na tym kończy się litania skarg?... Bynajmniej, boć dla dopełnienia jej trzeba wysłuchać, co mówią pracodawcy.

Ci twierdzą, że robotnicy mieliby się lepiej, gdyby posiadali więcej ukształcenia (np. język niemiecki i francuski) - i - gdyby nie trwonili pieniędzy w knajpach. Kwestię małych zarobków objaśniają tym, że na każdą posadę jest: „mnóstwo kandydatów, którzy ofiarowują się pracować taniej od innych”. Dowodzą, że do udzielania dymisji w każdym czasie upoważnia ich zwyczaj przyjęty w całym świecie przemysłowym i kupieckim. Mówią w końcu, że zarobkowych płac podnosić nie można bez narażenia instytucji na bankructwo.

Wymysły zaś i traktowanie pracowników z góry objaśniają potrzebą karności między - „swoimi ludźmi”.

Z tego widzimy, jak rażąca panuje sprzeczność między opiniami pracowników i pracodawców. Każda strona chce siebie przedstawić w najlepszym świetle, a winę zwalić na kark strony drugiej.

Komu z nich opinia ma przyznać słuszność: czy pracownikom, czy pracodawcom? Bo na pozór między tymi ludźmi nie ma żadnej wspólności, a każdy nowy fakt uwydatnia, jeszcze w jaskrawszych barwach, istniejącą niezgodność poglądów.

Gdyby tak było w samej rzeczy, wówczas jedyną drogą, na której spotykaliby się pracownicy z pracodawcami, byłaby: nienawiść, a jedynym jej skutkiem: walka prowadząca do powszechnej ruiny.

Na szczęście, tak nie jest. Między pracodawcami i pracownikami istnieje most o tyle silny, że na nim obie strony spotkać się mogą, a o tyle niezbędny, że wejść na niego muszą. Mostem tym nie są żadne sentymenta, ale - interes.

Ostatnim wyrazem niechęci i walk toczących się w łonie jakiejkolwiek instytucji jest - jej upadek.

Gdyby upadł jakiś bank albo fabryka, powiedzcie wy - panowie: akcjonariusze, prezesi, dyrektorzy - co by się stało z waszymi dochodami, stanowiskiem, a nawet bytem? Kto z was jeździłby karetą, miał elegancki pałac, dobre jadło, a nareszcie tę wesołą czeredę pieczeniarzy, która tak uprzyjemnia czas wolny od fabrycznych i bankowych kłopotów?

Kto by wówczas szukał waszej protekcji, a nawet znajomości? Ile byście usłyszeli gorzkich prawd, zamiast dzisiejszych pochlebstw? I czy ówczesny los wasz nie byłby stokroć nędzniejszym od doli pracownika, który prędzej lub później gdzieś by się pomieścił i dalej klepał biedę?

Z drugiej strony powiedzcie wy, robotnicy, majstrowie i urzędnicy - w jaki sposób w razie upadku instytucji przepędzilibyście czas: między stratą jednego zarobku a znalezieniem drugiego? Czas ten nie byłby krótki, a następne zarobki nielepsze od straconych: ponieważ byłoby wielu szukających pracy. Jeżeli dziś wyzyskują was, wtedy wyzyskiwano by jeszcze bardziej. Jeżeli dziś jest źle, wtedy byłoby gorzej.

Gdzie ten litościwy gospodarz, który by was, pozbawionych zarobku, przytulił pod swój dach? Gdzie kuchnia, która by głód zaspokoiła? Gdzie ręka, która by otarła łzy opuszczonych żon i dzieci?

W końcu znaleźlibyście pracę, ale któż by wam wynagrodził przebyte cierpienia?

Tymczasem, korzystając z dobrej okazji, drugą taką fabrykę czy drugi bank założyliby Niemcy, którzy czyhają na to, aby znaleźć miejsce dla swoich kapitałów. A czy sądzicie, że przy tym drugim najeździe pomieściłby się choć jeden nasz w założonej przez nich instytucji?... Nie, oni wszystkie posady obsadziliby swoimi, lękając się, ażeby nowa katastrofa nie pozbawiła ich majątków. Płaciliby drożej, ale mieliby pewność.

Oto jest nie urojony, ale faktyczny przykład, który dowodzi, że pomimo wszelkich różnic istnieje między pracownikami i pracodawcami interes tak wielki, że wobec niego bledną wewnętrzne swary.

Prawda, że jest źle. Ale złego nie trzeba powiększać, tylko - poprawić zgodną i uczciwą pracą. Wszyscy są ludźmi, wszyscy mają wady i popełniają błędy. Lecz jest coś, co ludzi łączy, jest wspólne dobro, które potrzeba zdobyć zacną wolą i rozumnymi ustępstwami.

W tym pochodzie ku ulepszeniom nie ma podziału na pracowników i pracodawców, boć przecie każdy chce mieć pewny byt, chwile odpoczynku, chwile rozrywki, każdy ma rodzinę, którą pragnie zabezpieczyć i wychować, i każdy - chce posiadać przyjaźń ludzi, osobliwie tych, co tworzą jego najbliższe otoczenie.

Nawet tacy, którzy nie dbają o przyjaźń, lękają się nienawiści.

Lecz wspólny interes między pracodawcami i pracownikami to dopiero głęboko ukryty fundament. Chodzi teraz o „poglądy”. Bo jeżeli między poglądami są różnice, których pogodzić nie można, w takim razie obie strony nie dokopią się fundamentu.

Otóż znowu pomimo wszelkich oskarżeń i narzekań, jakie rozlegają się w dwu obozach, istnieje wspólny pogląd, ten mianowicie, że „stosunki między pracodawcami i pracownikami nie są dobre”. W tej kwestii najuboższy pomocnik godzi się z najbogatszym przedsiębiorcą, a różnice zdań polegają na sposobach uregulowania stosunku. Pracownicy twierdzą, że oni mogą pozostać takimi, jak są, a tylko poprawić się muszą pracodawcy; ci zaś dowodzą, że pracodawcy mogą zostać takimi, jak są, ale poprawić się muszą pracownicy.

Sprawiedliwy sąd przyzna każdej stronie połowę racji, dodając, że poprawić się muszą nie tylko pracownicy, nie tylko pracodawcy, ale i ekonomiczne warunki kraju.

Bo powiedzmy wszyscy, którzy żyjemy z dziennej pracy, czy nawet przy obecnych zarobkach nie byłoby lepiej, gdyby:

Za sto rubli na rok można mieć wygodne mieszkanie?

Gdyby za parę butów płaciło się nie 5 rs, ale 3 rs, a za odzież nie 40 rs, ale 20 rs?

Dalej - gdyby było tańsze mięso, chleb, piwo, a nareszcie - teatr, muzyka i zamiejskie spacery?

Wówczas te same dochody, przy których dziś żyjemy nędznie, pozwoliłyby nam żyć w dostatku. Mielibyśmy nie tylko zaspokojone potrzeby, ale i rozrywki, a nadto: moglibyśmy robić oszczędności.

Z tego pokazuje się, że gniotąca nas bieda wypływa w pewnej części z ogólnych ekonomicznych warunków, których poprawa nie zależy od tej lub owej jednostki, ale - od rozwoju cywilizacji.

Powiedzcie teraz wy, pracownicy, czy zarobki wasze nie byłyby większe, gdyby nie ta ogromna liczba kandydatów na każdą posadę, których współzawodnictwo wywołuje zniżkę płac? Czy nie zarabialibyście więcej, gdyby wielu z was kończyło szkołę majstrów i pracowało w zagranicznych fabrykach, obznajmiając się z nowymi rodzajami produkcji? Czy w takim razie potrzebowałby kraj sprowadzać cudzoziemców?

Nareszcie - czy klasy pracujące nie miałyby lepszych dochodów, gdyby ludzie, zamiast tłoczyć się do fabryk i instytucyj finansowych, skupiali się w warsztatach i handlach mniejszych i gdyby w naszym kraju umiano wyrabiać te ładne, a niekosztow-ne przedmioty, jakie dziś, pod nazwą galanterii, sprowadzamy z Paryża i z Wiednia?

Widzimy nawet z zacytowanych przykładów, że do poprawienia materialnego bytu klas pracujących potrzeba większej między nimi oświaty, nowych fachów i nowych ekonomicznych zwyczajów.

A teraz wy, pracodawcy, którzy tak surowo sądzicie, grzechy robotników, powiedzcie: coście zrobili, ażeby podnieść między nimi oświatę, stworzyć im miejsca uczciwej i taniej zabawy, ubezpieczyć ich przyszłość? Czy myśleliście o budowaniu im tanich mieszkań, o dostarczaniu za niższą cenę odzieży i artykułów spożywczych, o wydobyciu ich z rąk lichwiarzy? Czy przypuszczacie ich do udziału w pewnej części zysków, który to środek umoralnia ludzi, zapewnia im byt, przywiązuje do patronów i wpływa na ulepszenie roboty?

Dalej - jakie jest wasze z nimi postępowanie? Czy traktujecie ich jak człowiek człowieka, czy też - jak ekonom parobka? Czy rozmawiacie z nimi, czy spotykacie się gdzie z ich rodzinami, czy choć raz na rok zgromadzacie się na wspólnej zabawie, jak się to robi w instytucjach zagranicznych?

A zatem: czy wy, panowie pracodawcy, nie macie już nic do zrobienia i to w bardzo ważnych kierunkach? Czy używanie i gonitwa za groszem tak pochłaniają czas, siły i rozum, że dla poprawienia złych stosunków z pracownikami nie możecie już nic poświęcić?

W tym miejscu potykamy się o błędne kółko.

Dla naszych sfer produkcyjnych - „dobre czasy” nadejdą wtedy, gdy robotnicy będą zasobni, oświeceni, trzeźwi, oszczędni, rozważni itd. Robotnicy nie prędzej nabędą tych przymiotów, aż pracodawcy pozakładają im tanie targowiska, kasy pożyczkowe, szkoły dla starszych itd. Pracodawcy zaś nie prędzej zabiorą się do tych rzeczy, aż - nadejdą „dobre czasy” w ogóle...

Mądry będzie, kto wyprowadzi nas z podobnego labiryntu, z którego przecie wyjść trzeba!

Dodajmy, że z jednej i z drugiej strony znajdują się przynajmniej jakie takie siły do reform. Między pracownikami już dziś jest bardzo wielu oszczędnych, trzeźwych i zdolnych. Między pracodawcami znowu nie brak ani pojęcia o sytuacji, ani dobrych chęci, czego dowodzą choćby - istniejące kasy dla chorych, kasy wkładkowo-zaliczkowe, a nawet i ów nieszczęsny projekt towarzystwa emerytalnego. Nie dostaje tylko rozumnej inicjatywy, skupienia rozrzuconych czynników i tego umysłowego prądu, który nazywa się „modą” czy tchnieniem czasu.

Każdy widzi, że kwestie te muszą być załatwiane i - załatwione. Gdy później nastąpi regulacja, odbędzie się ona z większym pośpiechem, a mniejszym porządkiem. Należy więc już dziś mieć sprawy te na uwadze, wyrabiać o nich zdanie i - stawiać pierwsze kroki.

Niech one będą nawet drobne te kroki, zawsze jednak wywołają jakiś pomyślny skutek, a nade wszystko - zaświadczą o dobrej woli.

Tak w najogólniejszych zarysach przedstawia się bardzo ważna sprawa stosunków między pracownikami i pracodawcami.

W dziedzinie tej spotykamy wiele braków, mnóstwo niechęci, podejrzeń i pretensyj, które nie dowodzą bynajmniej „zepsucia pracowników” albo „złośliwości pracodawców”, lecz tego, że: obecne formy stosunków nie odpowiadają potrzebom epoki. Pracownik, niegdyś uważany za machinę, dziś musi być traktowany jak człowiek i współpracownik; pracodawca musi porzucić rolę „pana” i „plantatora”, a stać się: przyjacielem, doradcą, nawet - wychowawcą pracownika, rozumie się o tyle, o ile da pieniędzy na szkołę.

Przekonaliśmy się w dalszym ciągu, że między pracownikiem i pracodawcą istnieje wspólny fundament - interesu tudzież poczucie tego, że obecny stan jest zły i że musi ulec reformie.

Nareszcie streściliśmy w kilku słowach naturę koniecznych reform, kładąc nacisk na to, że inicjatywa do nich powinna wyjść od pracodawców, jeżeli nie ma wyjść ze strony wcale nie pożądanej, w towarzystwie niebezpiecznego fermentu.

Dziennikarstwo sprawie tej może oddać duże usługi ogłaszając opinie pracowników i pracodawców lub własne uwagi.

Tu przecie musi być zachowany jeden warunek, niezbędny w każdej dyskusji, jeżeli ma ona doprowadzić do rezultatów.

Warunek ten jest, ażeby: w tak poważnej kwestii zawsze przemawiały fakta, zawsze prawda, zawsze sprawiedliwa myśl, nigdy pośpiech i namiętność.

Namiętność rani i burzy, a tylko mądrość leczy rany i wznosi trwałe budowle.

Bolesław Prus

Kronika tygodniowa - Kurier Warszawski, rok 1881, nr 40, dnia 19 lutego

14.10.09

Piosenka o mojej warszawie

Autor: Kruti




Jak uśmiech dziewczyny kochanej
Jak wiosny budzącej się wiersz
Jak świergot jaskółek nad ranem
Młodzieńcze uczucia nieznane
Jak rosa błyszcząca na trawie
Miłości rodzącej się wiersz
Tak serce raduje piosenki tej śpiew
Piosenki o mojej Warszawie

Jak pragnąłbym krokiem beztroskim
Odnaleźć wędrówek mych ślad
Bez celu się przejść Marszałkowską
Na Wisłę napatrzeć się z mostu
Dziewiątką pojechać w Aleje
I z tłumem się spleść w Nowy Świat
I ujrzeć jak dawniej za młodych mych lat
Jak do mnie Warszawo się śmiejesz

Ja wiem żeś ty dzisiaj nie taka
Że krwawe przeżyłaś już dni
Że rozpacz i ból cię przygniata
Że muszę nad tobą zapłakać
Lecz taką jak żyjesz w pamięci
Przywrócę ofiarą swej krwi
I wierz mi Warszawo prócz piosnki i łzy
Jam gotów ci życie poświęcić

7.10.09

Zdjęcie

Autor: Kruti

7.10.09

Powitanie

Autor: Kruti

Witamy

najlepsze strony
statystyka